Z Radovanem Vlatkovicem waltornistą, solistą światowej klasy, członkiem jury konkursu ARD w Monachium, także jego laureatem z 1983 roku, pedagogiem Uniwersytetu Muzycznego Mozarteum w Salzburgu, rozmawia Klaudiusz Lisoń.
Dzisiaj jest Pan jurorem słynnego i znanego na całym świecie konkursu, mającego na celu promocję młodych talentów. Przed laty był Pan jego laureatem. Jakie wrażenia pozostały Panu w pamięci?
Było to w 1983 roku. Wspomnienia są piękne, bo ten konkurs jest wielką bramą na świat. Pierwsza nagroda w tym konkursie ułatwiła mi zagranie wielu koncertów w słynnych salach koncertowych. Miałem okazję poznać znakomitych muzyków z całego świata, nawiązać kontakty i pracować z nimi. Po konkursie dostałem dużo zaproszeń do koncertowania kameralnego, np. Z Heinzem Holligerem, który był już wielką gwiazdą. Zacząłem wtedy wiele koncertować z orkiestrami. To były początki mojego koncertowania solowego. Zaistnieć na tym konkursie to wielki prestiż. Kiedyś jako uczestnik spotykałem tu świetnych muzyków, także dzisiaj, po latach, znalazłem się w gronie wspaniałych waltornistów, takich jak Hermann Baumann, Barry Tuckwell czy Marie Luise Neunecker, która w 1983 roku na tym samym konkursie otrzymała trzecią nagrodę. Takie spotkania są bardzo miłe.
Nagroda na ARD otwiera drogę do kariery, jak większość poważnych konkursów, ale chyba nie jedyną?
Przede wszystkim daje wspaniałe możliwości i wiele ułatwia, ale karierę można zrobić również bez zajmowania pierwszych miejsc. Trzeba po prostu dobrze grać. Jeżeli chodzi w ogóle o konkursy, to one zawsze mają dobre i złe strony. Niestety, może być tylko jeden zwycięzca lub kilku laureatów i w związku z tym ogląda się wiele smutnych twarzy. Nie znaczy to oczywiście, że ci bez nagród nie potrafią grać. Mnie osobiście konkurs pomógł, ale wielu innych mogło się rozczarować.
Dużo Pan koncertuje, a jednocześnie jest Pan profesorem dwóch uczelni muzycznych: w Salzburgu i w Madrycie.
Czuje się Pan bardziej pedagogiem czy wciąż solistą? Czuję się przede wszystkim ojcem rodziny, bo mam żonę i sześcioro dzieci. Ważne jest, aby zachować równowagę w tym, co się robi, chociaż zdaję sobie sprawę, że przy tylu zajęciach może to być trudne. Rodzina i życie rodzinne dają mi jednak tak dużo siły, że potrafię to wszystko logicznie zorganizować i pogodzić. Dużo koncertuję i często jestem w drodze, ale trasy koncertowe tak planuję, żeby między nimi móc poświęcić czas moim studentom. Dla nauczania zrezygnowałem z pracy w orkiestrze i poświęciłem się wyłącznie temu, co robię teraz, czyli koncertowaniu solowemu i nauczaniu. Nie mogę ocenić, czy jest we mnie więcej solisty czy pedagoga. To wszystko idzie w parze.
Ma Pan jeszcze czas na ćwiczenie? Solista musi wciąż regularnie dbać o dobrą formę. Ile Pan musi ćwiczyć?
Najczęściej ćwiczę, kiedy jestem w podróży, bo wtedy zwykle mam najwięcej czasu, a że często wyjeżdżam, znajduję wiele okazji do pracy nad własną formą. Chciałbym jednak wyraźnie oddzielić godziny spędzone na ćwiczeniu od godzin spędzonych na graniu w ogóle. W ćwiczeniu nie chodzi o ilość. Nie polecam poświęcania zbyt wielu godzin na samo ćwiczenie. Raczej jestem zwolennikiem krótkiej i inteligentnej pracy. W krótszym czasie jesteśmy w stanie bardziej się skoncentrować, a nasza czujność pomaga wyłapać więcej błędów. Wtedy osiągamy większe efekty niż podczas długich i bezmyślnych kwadransów ćwiczeń. Tutaj raczej chodzi o to, aby zjednoczyć się z instrumentem, poznać go doskonale i maksymalnie koncentrować się na tym, co się chce w danym dniu osiągnąć. Co innego, jeżeli mówimy o godzinach przegranych w ciągu dnia na instrumencie, a tych w zawodowej pracy muzyka jest wiele. Nie zawsze jest to ćwiczenie.
Waltornia to trudny instrument?
Niektórzy tak uważają, ale ja próbuję nauczać w taki sposób, żeby nie czynić go bardziej skomplikowanym, niż jest. Moje zajęcia ze studentami rozpoczynają się od rozgrzewek i ćwiczeń ogólnorozwojowych, które wykonujemy wspólnie. Są to regularne praktyki i oczekuję od moich studentów, aby robili to także wtedy, gdy mnie nie ma. Poza tym główna praca opiera się na materiale solowym i kameralnym. W klasie mam również asystenta, który pomaga mi w pracy nad repertuarem orkiestrowym. Kiedy się pracuje regularnie, można wiele osiągnąć i wtedy nie trzeba mówić, że instrument jest trudny.
Jakie specjalne warunki należy spełniać, żeby zostać waltornistą?
Nie można tego jednoznacznie określić, ale na pewno instrumentalistom dętym sprzyja dobra forma fizyczna, gdyż ciało, to po części nasz instrument. Naszym warsztatowym zadaniem jest, aby grać możliwie bez wysiłku i spięcia, co sprzyja również naszemu zdrowiu. W madryckiej szkole zdobyłem wraz z moimi studentami pod tym względem doświadczenie. Ćwiczymy tam różne techniki rozluźniające mięśnie, m.in. tai-chi czy technikę Aleksandra. Prywatnie zajmowałem się również jogą. Według moich obserwacji regularne ćwiczenie tych technik i kontrola mięśni oraz oddechu przynoszą wymierne efekty podczas doskonalenia warsztatu gry i pomagają utrzymać dobrą formę. Polecam te ćwiczenia właściwie wszystkim instrumentalistom, szczególnie dlatego, że również pomagają opanować nerwy podczas występu na scenie lub przed konkursem. Stajemy się mniej podatni na stres. Poza tym zawsze zalecam uprawianie sportu i dbanie o własną kulturę fizyczną. To wszystko pozytywnie wpływa na jakość naszych występów scenicznych.
Jakie są Pana doświadczenia z polskimi waltornistami?
Poznałem na przykład Zbigniewa Żuka i Henryka Kalińskiego. Są to nazwiska znane w świecie waltornistów. Oprócz tego studiował u mnie Dariusz Mikulski, koncertujący instrumentalista i dyrygent. W Madrycie studiuje Paweł Marciniak z Bydgoszczy, a od października w Salzburgu studia rozpoczyna Tomasz Kuboń z Opola. Poza tym prowadziłem w Polsce kursy: w Warszawie i Krakowie. Mam dobre doświadczenia z polskimi waltornistami i uważam, że są solidnie przygotowani do swojej pracy, przede wszystkim dobrze wyszkoleni technicznie.
Czy są kraje, których społeczeństwa mają predyspozycje do grania na jakimś instrumencie, bo jest tam dużo dobrze grających skrzypków czy oboistów. W Niemczech, Austrii waltornia jest bardzo popularnym instrumentem, w Polsce mniej. Z czego to wynika?
Nigdy takich prawidłowości nie zauważyłem, ale istnieje coś takiego jak zainteresowanie grupami instrumentalnymi. Na przykład w Hiszpanii istnieją wielopokoleniowe tradycje muzykowania na instrumentach dętych, wspiera je także państwo. W okolicach Walencji niemal każda wioska czy miasto mają po kilka orkiestr dętych, w których grają całe rodziny: dzieci, rodzice i dziadkowie. Ci najlepsi mają możliwość dalszego kształcenia i promocji. Podobnie było w Anglii, gdzie również tradycja orkiestr dętych była mocno zakorzeniona, m.in. przy kopalniach. Austriacy, Niemcy, Czesi dalej kultywują te tradycje orkiestrowe i z tych krajów muzyków jest najwięcej. W Ameryce niemal w każdej szkole istnieją tak zwane marching bandy, gdzie gra wiele dzieci, które później mogą rozwijać swoje umiejętności w szkołach i akademiach. Co ciekawe, wbrew powszechnym mniemaniom, również Japonia rozwija modę muzykowania na instrumentach dętych. Funkcjonuje tam wiele dziecięcych orkiestr o zaskakująco wysokim poziomie. W innych krajach, m.in. w mojej rodzinnej Chorwacji, sprawa wygląda nieco inaczej, a poziom instrumentalistów, również waltornistów, nie jest zbyt wysoki. Są to raczej sprawy pewnych tradycji, a nie predyspozycji narodowych.
Mówi Pan o dziecięcych orkiestrach dętych, a tymczasem w Polsce twierdzi się często, że nie można zbyt wcześnie zaczynać gry na instrumentach dętych. W jakim wieku Pan rozpoczął swoją przygodę z waltornią?
Zacząłem grać, kiedy skończyłem sześć lat i myślę, że to wczesne spotkanie z tym instrumentem wcale mi nie zaszkodziło. Oczywiście, tamte zajęcia były prowadzone w formie zabawy i dawały mi dużo satysfakcji. Wiem, że wiele wspaniałych dzieci zaczęło grać w tym wieku i że raczej nie ma żadnych przeciwwskazań dotyczących wieku. Oczywiście, pod warunkiem, że dla dziecka jest to ciekawa zabawa, a nie twardy obowiązek. Szkoła w Madrycie, o której Pan wspomniał, nie jest typową akademią muzyczną. Proszę o niej opowiedzieć. Jest to Wyższa Szkoła Muzyczna, obecnie międzynarodowa, założona przez Palomę O’Shea, a nazywa się Escuela Superior de Musica Reina Sofia (Wyższa Szkoła Muzyczna Królowej Zofii – przyp. red.). Kształcenie tam jest bardzo kosztowne, ale sponsorowane przez fundacje. Róg i obój były pierwszymi instrumentami z grupy dętych w tej szkole. Zostałem tam zaproszony, aby wspomóc hiszpański system kształcenia. Muszę dodać, że Hiszpania w dziedzinie muzyki przeżywa ogromny rozwój. Powstają nowe szkoły muzyczne, orkiestry, buduje się sale koncertowe, natomiast w wielu krajach jest dokładnie odwrotnie. Mój system pracy w madryckiej szkole wygląda następująco: jadę tam raz w miesiącu na kilka dni i wtedy pracuję ze studentami codziennie przez kilka godzin. Jest to bardzo ciekawa szkoła pod względem organizacji i prowadzonych zajęć. Mam tam zresztą, jak wspomniałem, studenta z Polski, absolwenta Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, Pawła Marciniaka.
Jest Pan również jednym z niewielu solistów, którzy nagrali kilkadziesiąt płyt. Ile?
Dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że więcej płyt nagrałem z muzyką kameralną niż solową. Współpracuję z kilkoma wydawnictwami, m.in. EMI, Philips. Płyty CD są doskonałą dokumentacją własnego dorobku artystycznego, dlatego sporo orkiestr dokonuje w tej chwili wielu nagrań. Sztuka jest ulotna, a w dobie dzisiejszej techniki jesteśmy w stanie udokumentować i porównać nasze interpretacyjne dokonania. To służy nam wszystkim.
Pan już koncertował w Polsce? Z Filharmonią Narodową wykonywałem jeden z koncertów Mozarta i Concertino e-moll Webera pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Oprócz tego na zaproszenie Krystyny Pendereckiej koncertowałem w Krakowie na Festiwalu Beethovenowskim. Często grałem również z orkiestrą Wojciecha Rajskiego, chociaż były to koncerty głównie za granicą. Bardzo piękne doświadczenie miałem z muzyką Krzysztofa Pendereckiego, który napisał genialny sekstet na fortepian, skrzypce, altówkę i wiolonczelę, róg i klarnet. Miałem przyjemność uczestniczyć w premierze tego utworu, która odbyła się w Wiedniu. Partię wiolonczeli wykonywał wtedy sam Mścisław Rostropowicz.
Ale polskiej prasie wywiadu Pan jeszcze nie udzielał?
Jeszcze takiej przyjemności nie miałem, więc tym bardziej się cieszę, że mogliśmy się spotkać.
Więcej na temat: Radovan Vlatkovic, waltorniaArtykuł publikujemy dzięki uprzejmości redakcji Twoja Muza.
Ukazał się on w numerze 05/2005.
Wywiad przeprowadzono w języku niemieckim.
Tłumaczenie: Barbara Lisoń.