Kiedyś występowaliśmy z kwartetem na małym popisie sekcji instrumentów dętych blaszanych. Była to chyba połowa maja, piękana słoneczna pogoda. Koncert odbywał się na powietzu (nie ma to jak świetna akustyka :D). Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zaszczyciała nas spora grupa słuchaczy. Zaprezentowaliśmy kilka utworów. Jednym z nich był jakiś wydawałoby się banalny „wynalazek” z epoki renesansu, który zaczeliśmy ćwiczyć dwa dni prezed występem. Nie pamiętam już nawet dokładnego tytułu i kompozytora. Grałem pierwszą trąbkę. Nie miałem tam nic trudnego do zagrania kiedy nagle zawiał wiatr jedną ręką musiałem łapać nuty nie przestjąc grać. Zgubiłem się i nie wiedziałem. w którym miejscu utworu jesteśmy. Wszystko się przesunęło chyba o takt i słyszałem, że nic się nie klei. Dobrze, że koledzy zorientowali się w porę co się dzieje i nagle w środku utowru zagrałem charakterystyczne zakończenie i wszyscy pewnie zagraliśmy ostatni dźwięk. Z pewnością większość nie zorientowała się nawet, że coś nam nie wyszło, ale byłem zły na siebie, że zawiodłem w takim na pozór prostym utworze.
Najważniejsze jednak to razem zacząć i razem skończyć ;):P
Później już były lżejsze utowry, które podobały się publiczności. Po koncercie zdążyliśmy jeszcze udzielić wywiadu do lokalnej gazety więc chyba nie wypadliśmy najgorzej :P:D.